Totalny kataklizm i rozpierducha kina akcji klasy C lub wstęp do dzieła Hitchcocka. Tak można chyba w skrócie określić początkowe strony pierwszego tomu serii Oko Jelenia. Bo i jak inaczej, jeżeli książka zaczyna się od… końca świata. Akcja początkowa dzieje się w czasach współczesnych. W stronę ziemi leci rój meteoroidów antymaterii, a ludziom na ratunek pozostaje tylko kilka godzin – no ale gdzie uciec skoro cała Ziemia ma być zniszczona, a Bruce Willis akurat ma wolne. Na chwilę przed samą katastrofą nauczyciel informatyki – Marek, pomaga bitemu nastolatkowi Staszkowi. Chwilę później spotykają kosmicznego wędrowca Skrata, który kolekcjonuje wiedzę unicestwianych cywilizacji. Dostają od niego propozycję – zostać jego niewolnikami ale przeżyć lub zginąć na miejscu. Patrząc na ilość powstałych tomów możecie się domyślić co wybrali.
Początkowo zadanie otrzymuje sam Marek i zostaje on przeniesiony w czasie do XVI wiecznej Norwegii. Tam wskrzesza go Łasica Ina (czyż to nie brzmi groteskowo?) na podstawie zapisu tzw „scalaka” będącego rodzajem pamięci o danej osobie. Pierwszą misją jaką dostaje jest odnalezienie Alchemika Sebastiana, a następnie tajemniczego Oka Jelenia (czym jest owy przedmiot dowiadujemy się nieco później więc nie będę tu spoilował ale nie, nie jest to organ wzroku bambi). Pomóc w zadaniu ma mu szlachcianka Hela przeniesiona tutaj jakby inaczej z XIX wieku. Dalej jest już tylko ciekawiej – różnice kulturowe spowodowane zarówno czasem jak i miejscem życia bohaterów przeplatane z prawdziwymi historycznymi faktami (Nidaros to np współczesne miasto Trondheim) powodują, że człowiek szybko zatapia się w lekturze. I do tego jeszcze łasica, która zasadniczo jest robotem na usługach Skrata i nie za bardzo zna się na ludziach więc często ich zachowania traktuje jako zdradę (choć wyszło to po części na plus bo wskrzesiła przez to również Staszka).
Jako motyw dodatkowym pojawia się tu też Hanza i jej kupcy (Peter i Marius) posiadający tzw „Księgę łasicy” opisującą dziwne zjawiska związane z przybyszami z przyszłości, a na sam koniec motyw kozaka Maksyma rozwinięte w kolejnych tomach.
Wszystko to składa się na książkę nieco przekoloryzowaną jednak trzymającą w napięciu do ostatnich chwil. Czasem niektóre elementy są wręcz przesadzone i autor szedł na łatwiznę – bo jak inaczej wytłumaczyć zbiegi okoliczności, gdzie szukając alchemika nagle ktoś w karczmie mówi o nim tam zebranym, albo to, że informatyk zna tyle faktów historycznych? No chyba, że miał specjalizację Indiana Jones. Postacie są wręcz momentami prowadzone za rękę od punktu do punktu. Czy to minus? Nie wiem. Sam przeczytałem jednak w sumie wszystkie tomy cyklu i chętnie do niego wrócę za jakiś czas – może nawet skuszę się na wersję papierową bo obecnie mam jedynie elektroniczną (ave Legimi). Nie wiem tylko co na to moja półka z książkami uginająca się już pod ich ciężarem.